Tydzień temu, na naszym balkonie, "uruchomiliśmy" karmnik dla ptaków. Dzień, czy dwa, trwało zanim dziobaki zorientowały się, że oto powstała nowa stołówka. Teraz już, robiąc wielki harmider, same przypominają mi o porze swojego śniadania. Szykuję im ziarna dyni i słonecznika, do tego groch i kaszę jaglaną, mieszam je w filiżance pożyczonej od Zosi (Zosia jest dumna, że ptaszki częstują się z jej plastikowego serwisu) i przesypuję do karmnika. Po chwili tym powietrznym żarłokom nie przeszkadzają nawet przylepione do szyby balkonowej dzieci. Walka o smakołyki trwa do ostatniego ziarenka.
Okazało się, że karmnik wystawiliśmy w najlepszym momencie, śnieżek tylko pruszył, na daszku powstała przyjemna czapeczka i było bajkowo.
Do czasu. Ostatnie dni przyniosły nadspodziewanie duże opady białego puchu, a bajkowa czapeczka zamieniła się w ogromną czapę.
W dodatku karmnik okazał się być dobrym schronieniem dla spóźnialskich, którzy nie zdążyli do domu przed zamiecią. Gdy bardzo, bardzo wczesnym rankiem (było jeszcze ciemno!) wyszłam, by zrzucić śnieg z naszego ponad stuletniego balkonu (wizja balkonu urywającego się i spadającego w dół, prześladuje mnie od jakiegoś czasu), spod karmnikowego daszku wyprysnęła jakaś przemoczona kulka i śmignęła w kierunku mi nieznanym...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za pozostawione komentarze!